Kapucynka Tercjarka z Jelcza-Laskowic
Siostra Małgorzata Skiba od siedmiu lat jest Kapucynką Tercjarką od Świętej Rodziny (skrót: TC). Pochodzi z Jelcza-Laskowic, ma 29 lat i ukończyła Politechnikę Wrocławską z dyplomem inżyniera technologii chemicznej. Jest też absolwentką naszego Liceum (matura w 2011 r.). Obecnie mieszka i pracuje w Madrycie. Tu też studiuje pedagogikę połączoną z pracą socjalną – kierunek, który da jej dodatkowe kwalifikacje do pracy z dziećmi i młodzieżą przebywającymi w Domach Dziecka. Będąc w Polsce odwiedziła swoje/nasze LO. Spotkała się m.in. z uczniami kl. 3Ap. A my postanowiliśmy przeprowadzić z nią wywiad.
Jolanta Szewczyk i Piotr Wróbel: Kim są Kapucynki Tercjarki od Świętej Rodziny i jaki jest wasz charyzmat?
S.Małgorzata Skiba – Jesteśmy jedną wielką rodziną. W madryckim ośrodku, w którym obecnie przebywam, jest nas razem ze świeckimi wychowawcami (tzw. dochodzącymi), którzy z nami pracują, ponad 30 osób. Z dziećmi mieszkają siostry. Charyzmat Świętej Rodziny – i w ogóle klimat rodziny – w pierwszej kolejności staramy się zapewnić naszym dzieciom. Mamy takie stałe punkty dnia jak np. to, że razem jemy posiłki, wspólnie się modlimy. Opiekujemy się dziećmi, ale też wychowawcami. Nasi wychowawcy zawsze mówią, że czują się w tym Domu Dziecka jak u siebie.
J.Sz. i P.W.: Skąd się wziął taki charyzmat w waszym zakonie?
– Od naszego ojca założyciela bpa Luisa Amigó y Ferrer OFMCap. Naszą wspólnotę założył w 1885 roku w Hiszpanii. Sam był kapucynem (słowo „kapucyn” wzięło się z języka włoskiego, gdzie oznacza „kaptur” – cappucino. Kapucyni to wspólnota zakonna wyodrębniona ze wspólnoty założonej przez św. Franciszka z Asyżu – przyp.red.) i to on oddał nas pod opiekę Świętej Rodziny. Zafascynowało go proste życie Józefa, Maryi i Pana Jezusa i postanowił stworzyć zakon na taki właśnie wzór. Chciał, abyśmy żyły z ludźmi i wśród ludzi, służąc im modlitwą i pomocą. Szczególnie tym zaniedbanym i skrzywdzonym.
J.Sz. i P.W.: Jesteście obecni również w Polsce. Ile i gdzie macie swoje domy zakonne?
– W Polsce mamy tylko jeden dom – we Wrocławiu na Karłowicach przy parafii ojców franciszkanów. Obecnie mieszkaj tu jedna Polka, jedna Włoszka i jedna Niemka. Gdy ja mieszkałam tu przed kilku laty, było nas siedem, ale siostra prowincjalna zadecydowała, że potrzebne jesteśmy w Hiszpanii.
Nasz dom na Karłowicach jest zwykłym domem między innymi domami. Nie jest to żaden klasyczny klasztor, jak choćby ten, w którym mieszkają bracia franciszkanie. Ma trzy piętra, a obok pokoi, w których mieszkają siostry, znajduje się pokój przeznaczony na kaplicę.
J.Sz. i P.W.: … i zajmują się taką samą pracą jak w Hiszpanii?
– Tak, aczkolwiek tutaj, w Polsce, nie mamy własnego Domu Dziecka. Tutaj siostry wychodzą do pracy na zewnątrz. Ale wszystko mieści się w naszym charyzmacie. Jedna siostra uczy religii w szkole podstawowej. Siostra z Włoch, która jest z nami od zeszłego roku, uczy się dopiero języka polskiego, no bo bez tego nie znajdzie pracy. Siostra z Niemiec opiekuje się starszymi osobami.
J.Sz. i P.W.: A twoja droga?… Najpierw był Wrocław…
– Tak, najpierw był Wrocław. Trafiłam tu w 2014 roku. We wrześniu zaczęłam mieszkać na Karłowicach razem z siostrami. Był to ostatni semestr studiów inżynierskich i pisałam swoją pracę. W styczniu miałam obronę.
Zamieszkanie z nimi to jeszcze nie był oficjalny postulat, ale – jak to nazywamy we wspólnocie – doświadczenie życia z nimi. Do postulatu wstąpiłam w lutym. Tak rozpoczęłam pierwszy oficjalny etap wchodzenia do wspólnoty, który trwał 2 lata. Półtora roku byłam w Polsce, a później pół roku na Kostaryce. Po skończeniu postulatu przeniosłam się na rok do Gwatemali, aby rozpocząć nowicjat. Pierwszy rok nazywa się rokiem kanonicznym i charakteryzuje się pewnym stopniem izolacji. W tym czasie nie miałam kontaktu ani z rodziną, ani z siostrami z Polski, ani ze znajomymi. Opiera się on na pogłębieniu relacji z Panem Bogiem. To czas na modlitwę. Miałyśmy też dużo zajęć z duchowości wspólnoty. Studiowałyśmy nasze konstytucje – rozdział po rozdziale, poznając m.in. to, co będziemy ślubować. Uczyłyśmy się formuły naszego ślubowania. Dowiadywałyśmy się, co tak naprawdę dla nas będą oznaczać śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Miałyśmy zajęcia z prawa kanonicznego i Biblii. Ale też z psychologii. Uczestniczyłyśmy w różnych warsztatach psychologicznych.
Podczas pobytu w Gwatemali pracowałam również z dziećmi z ulicy. Zaczynałyśmy od tego, że mogły się u nas umyć i zjeść coś ciepłego. Przeprowadzałyśmy z nimi także prostą katechezę. Urządzałyśmy im również różne gry i zabawy. Umożliwiałyśmy im odskok od życia na ulicy, bo tam większość dzieciaków pracuje jako żebracy – stają gdzieś na ulicy z wyciągniętą rączką i czekają, aż ktoś wrzuci im monetę. Starałyśmy się im pokazać coś innego – inne życie.
J.Sz. i P.W.: Skąd u młodej dziewczyny taki pomysł, aby, zamiast założyć własną rodzinę, opiekować się trudnymi dziećmi?
– Trudno powiedzieć. To jest właśnie działanie Pana Boga. Gdy byłam w klasie maturalnej, przez myśl mi nie przeszło, że mogę zostać siostrą zakonną. Nie miałam w planach wstąpienia do zakonu, ale Pan Bóg poprzez różne wydarzenia poprowadził mnie, otwierając na Niego moje serce. Brakuje mi słów, żeby opisać to, co przeżyłam, ale przyszedł taki moment w moim życiu, że zaczęłam odczuwać pustkę. Byłam szczęśliwa – studiowałam, miałam super znajomych, z którymi się spotykałam, wspaniałą rodzinę. Jednak dopiero gdy bliżej poznałam siostry, poczułam w sercu, że to jest to, czego szukam. Nie wiem, jak to określić, ale doznałam takiego uczucia, że tu jest moje miejsce, że tutaj chcę być i spędzić moje życie. Zapragnęłam zostać siostrą kapucynką tercjarką.
J.Sz. i P.W.: Ale dlaczego właśnie to zgromadzenie? Zakonów jest przecież całe mnóstwo.
– Nie szukałam zakonu dla siebie. Nie miałam też wcześniej relacji siostrami zakonnymi. Słyszałam nieco o siostrach salezjankach, a te siostry poznałam trochę przez przypadek, gdy na studiach wstąpiłam do młodzieży franciszkańskiej TAU działającej przy Ojcach kapucynach. To jest coś takiego jak duszpasterstwo akademickie, tylko że bardziej nastawione na modlitwę. Siostry uczestniczyły w tych naszych spotkaniach. To był pierwszy zakon, który poznałam bliżej. Później jedna z sióstr zaczęła mi towarzyszyć, dużo rozmawiałyśmy na różne tematy. A że zawsze pociągał mnie św. Franciszek i jego duchowość, pomyślałam, że to jest to. Nawet się nie zastanawiałam nad wyborem zgromadzenia.
J.Sz. i P.W.: Brzmi to jak stuprocentowa pewność… Nigdy się nie zawahałaś?
– Oczywiście, że były takie momenty. Nadal są.. Ale w takich momentach towarzyszy mi to pierwsze uczucie, takie jakby pierwsze zakochanie. I to, że Pan Bóg mnie złapał, a ja nie chcę, żeby mnie puścił. I to mi towarzyszy przez całą moją drogę. Zawsze jak mam jakieś takie kryzysy albo ciężkie momenty, to wracam do tego wspomnienia, do tego pierwszego powołania, do momentu, gdy wypełnił moje serce swoją obecnością.
J.Sz. i P.W.: Łatwo się mówi o pomocy dzieciom i pracy z nimi. Ale przecież to są trudne dzieci i trudna młodzież. Bywa pewnie ciężko, a efekty nie przychodzą łatwo?
– Oczywiście, że nie. Ale nie jestem sama, jest nas więcej. Pracujemy w zespole, więc nie jest tak, że jestem zostawiona sama sobie. Wspieramy się we wspólnocie i z wychowawcami, którzy z nami pracują. Staramy się wspólnie podejmować decyzje, gdy chodziło o dobro dzieci. To są trudne, ale bardzo dobre dzieci.
J.Sz. i P.W.: A co z nimi, gdy osiągną dojrzałość? Muszą opuścić wasz ośrodek, czy nadal jakoś się nimi opiekujecie?
Nasz Dom Dziecka jest dla dzieci od 3 do 18 roku życia. Gdy wychowanek skończy 18 lat, musi go opuścić, ale zawsze staramy się pomóc. Nigdy nie zostawiamy ich samych sobie – chyba, że sami nie chcą już naszej opieki. Staramy się znaleźć jakiś pokój w mieście, gdzie mogą zamieszkać, mamy młodzież, która potem studiuje, mamy też takich, którzy od razu pracują. Ale są i tacy, którzy zaraz po opuszczeniu Domu wracają na ulicę.
J.Sz. i P.W.: Skąd się biorą wasi wychowankowie?
– Do nas skierowują ich instytucje państwowe. My dzieci sami nie szukamy – zostają nam przydzielone.
J.Sz. i P.W.: Jakoś nie kojarzę Hiszpanii z dziećmi błąkającymi się po ulicy…
– To skomplikowane sytuacje. Każde dziecko jest osobną historią rodzinną. Mamy dzieci, które mają rodziców i takich, którzy ich nie mają. Teraz mamy jedną dziewczynkę, która ma 13 lat, lecz dopiero w tamtym roku poznała swoją mamę. Każde dziecko ma swoją historię i swoje potrzeby, dlatego nie możemy traktować wszystkich tak samo. Czasami jest to trudne, bo dzieci są bardzo zazdrosne.
J.Sz. i P.W.: W waszym Domu Dziecka jesteś specjalistką od czegoś konkretnego, czy też musisz zajmować się wszystkim, w zależności od potrzeby?
– Muszę być specjalistką od wszystkiego. No, może poza gotowaniem, bo mamy kucharkę. Ale np. sprzątam już razem z nimi, bo to nie jest tak, że dzieci mają wszystko podane na tacy. Chcemy, żeby dzieci wychodząc od nas, czegoś się nauczyły.
J.Sz. i P.W.: Ale są pewnie też jakieś spektakularne cuda związane z wychowywaniem tych dzieci, które sprawiają wam satysfakcję…
– Czasami jest tak, że jesteśmy tak zapracowani i zmęczeni, że nie dostrzegamy tych cudów. Ale tak, to prawda, jest wiele cudów. Dla mnie jednym z cudów jest historia dziewczyny, które była u nas przez 10 lat. Skończyła studia pielęgniarskie, choć w ogóle nie zapowiadało się, że będzie studiować. Ponieważ bardzo chciała, stwierdziliśmy, że jej pomożemy. Jest teraz pielęgniarką i pracuje w szpitalu. Sama się utrzymuje. Wyrwała się z towarzystwa mamy, która ma problemy z narkotykami i mieszka na ulicy. Dla mnie to jest cud.
J.Sz. i P.W.: Czy na święta przychodzą to was dawni podopieczni? Odwiedzają was? Do domu przy takiej okazji zawsze się wraca…
– Niektóre wracają, a niektórzy nie. Myślę, że dla niektórych to, iż muszą mieszkać w Domu Dziecka jest tak traumatycznym przeżyciem, że jak tylko wychodzą, to chcą się od nas odciąć. Mamy kilka takich przypadków, że nawet z pomocą psychologów nie potrafili sobie z tym poradzić.
J.Sz. i P.W.: Czy istnieje coś takiego, jak śledzenie losów wychowanków?
– Nie pilnujemy tego, ale mimo to zawsze wiemy, co się z nimi dzieje. Często docierają do nas bardzo przykre wieści o losach naszych wychowanków. Wracają na ulicę z wszystkimi tego konsekwencjami. I mimo iż oferujemy im pomoc, odrzucają ją. Jednak mamy też dzieci bardzo wdzięczne, które wracają do nas. Mówią, że to ich drugi dom. Czasem widząc nas na ulicy, podbiegają, aby się przywitać.
J.Sz. i P.W.: Większość udaje się wyprowadzić na prosta drogę?
– Tak, dzięki Bogu tak. Teraz mamy dwie sześciolatki, dla których szukamy rodzin zastępczych. Robimy tak, gdy widzimy, że nie ma już możliwości powrotu do rodziny biologicznej. W tym roku jedna ośmiolatka znalazła taką rodzinę i jest przeszczęśliwa.
Dziękujemy za rozmowę
Jolanta Szewczyk i Piotr Wróbel
Zakony i zgromadzenia zakonne na świecie: Kapucynki Tercjarki (zakony-na-swiecie.blogspot.com)